"United States of Tara" - recenzja
Mam duży problem z Tarą. Oczywiście nie tak wielki jak jej rodzina, ale niestety tak jak swemu mężowi Maxowi (John Corbett), nastoletniej córce Kate i uroczemu synowi Marshallowi tak również i mnie stany Tary życia nie ułatwiają.
Co się w tej produkcji udaje? Perełką jest znana z „Little Miss Sunshine” Toni Colette. Uwielbiam czekać na kolejne odsłony w które się wciela. Kunsztem aktorki jest to, że ani weteran wojny w Wietnamie Buck, ani nastolatka T, ani moje ulubione wcielenie – współczesna Donna Reed – Alice, nie przekraczają granicy śmieszności. Ciekawy jest również sposób potraktowania orientacji seksualnej Marshalla. Nie jest on tak nachalny jak Justin z „Ugly Betty – Brzudyla Betty”. Marshall gejem po prostu jest i już – nic tu po nas.
Ogólnie oglądając Tarę miałem wrażenie, iż są to „Nowe Przygody Starej Christine” na wariackich papierach. Komplement to niezmierny, gdyż jest to jeden z najlepszych seriali komediowych ostatnich lat. Ale dość słodzenia.
Problem jednak w tym, iż „Tara” nie jest lekką komedyjką dla każdego. Brak jej zdecydowania – niby świat rzeczywisty, z drugiej mało realny. Oglądając ma się nieprzyjemne wrażenie, że to fikcja ubrana w skórę normalności. Niewygodę tę rozmyło by oczko puszczone przez Tarę, że nie traktuje siebie do końca serio. Niestety Tara jest poważna, aż do końca.
***
"United States of Tara" Showtime
ocena: C+
Etykiety: recenzje
0 Comments:
Prześlij komentarz
<< Home